czwartek, 18 grudnia 2014

Rumunia cz. 2

Zderzenie ze stereotypami


Dotarłyśmy! Kierowca wysadził nas kawałek drogi za granicą z Węgrami, na pierwszej wsi w Rumunii. Chcieliśmy poczekać tam na Baranki, bo już robiło się późno, a w sumie nie wiedziałyśmy do końca, czy uda nam się spotkać. Ja trochę w to wątpiłam, ale w zasadzie nie to okazało się naszym największym zmartwieniem. Otóż wysiadłyśmy z ciężarówki i uściskałyśmy się.
-Udało się! - krzyczałyśmy podekscytowane.
Po chwili, gdy trochę opadły emocje, postanowiłyśmy rozejrzeć się po okolicy. Wypadało też poszukać już jakiegoś noclegu.
Na początku miejsce przypominało typową, polską wieś. Jakiś kościół na przeciwko nas, rzeczka, domki. W to wszystko wplotła się pani sprzedająca arbuzy w małym straganiku. Przeszłyśmy zaledwie kawałek i grupa młodych chłopaków krzyczała do nas coś po rumuńsku. Pomachałyśmy tylko i ruszyłyśmy dalej. Licząc trochę na łud szczęścia, że ktoś nagle się zjawi i zaprosi nas do siebie chodziłyśmy po wiosce i zagadywałyśmy ludzi o miejsce na rozstawienie namiotu. Niestety, ale większość nie mówiła po angielsku. W zasadzie to prawie nikt. Po dłuższym czasie, kręcąc się w tą i z powrotem, stałyśmy się atrakcją dla miejscowych. Za każdym razem, gdy mijałyśmy jakieś miejsce, dochodziła osoba i tak ludzie (w większości starsi), prowadzący spokojne życie, musieli mieć z nas ubaw. Same zaczęłyśmy się z siebie śmiać. W głowie utkwiła mi szczególnie jedna chatka. Osłaniał ją prymitywny płotek, własnoręcznie robiony, a na działce stały oparte o siebie blachy faliste i jakieś drewniane konstrukcje imitujące chatkę. Ogólnie rzecz biorąc- jeden wielki bałagan na podwórku. Miejsce to wyglądało jak jakiś slums. Mimo wszystko miało to jakiś urok w sobie.
Zrobiło się ciemno. My wciąż nie znalazłyśmy noclegu. Postanowiłyśmy spróbować popytac ludzi, czy nie możemy rozbić się w ogródku. Było już bardzo blisko, bo dorwałyśmy młodą dziewczynę, ale zrozumiała, że szukamy hotelu, a potem, gdy zadzwoniła do swojej koleżanki biegle mówiącej po angielsku, nie miałyśmy odwagi spytać wprost, czy możemy spać w ogródku, więc dalej pytałyśmy o miejsce na kemping. Bardzo chciały nam pomóc. Niestety nie przyniosło to efektu, bo chciałyśmy się po prostu rozbić gdzieś na dziko. Im to chyba w głowie się nie mieściło. W końcu bezradnie usiadłyśmy po prostu na swoich plecakach. Było już szarawo. Nie traciłyśmy jednak nadziei. Przecież zawsze się udaje! Zamyślona nagle poczułam coś za sobą. To krowa! Nawet całe stado! Zerwałam się z plecaka i stałam jak wryta. Miałam wrażenie, że miejscowi się z nas śmieją. Czułam, że niedługo do tego przywykniemy.
Zrobiło się na prawdę ciemno. Padła decyzja: "Rozbijamy się na placu zabaw". Całkiem spoko miejsce, ale akurat było oblegane przez grupkę chłopaków. Mając w głowie zasłyszane opinie o "Rumunach" bałyśmy się po prostu. Nagle na przeciw nas robiła się coraz większe zgromadzenie młodych mężczyzn. Dopóki stali w oddali byli zwykłymi, kolejnymi gapiami dla nas. Potem zrobiło się trochę goręcej. Jeden z nich przeszedł na drugą stronę i stał blisko nas. Zbyt blisko. Mimo, że trochę się bałam, nie traciłam nadziei w dobro i ludzi. Chwilę później przeszli praktycznie wszyscy na naszą stronę. Mówili coś po rumuńsku. Nikt po angielsku. Zawołali jednak kogoś jeszcze kto władał tym językiem. Wytłumaczyłyśmy, że szukamy miejsca do rozbicia namiotu na dziko. Zaproponowali, że mogą nas zawieźć w super miejsce autem. Oczywiście nie za darmo. Nastała głupia cisza, bo powiedziałyśmy, że nie mamy pieniędzy. Już myślałam, że utkwimy w tej wiosce na zawsze. Jednak chyba zrobiło się im żal nas i zdecydowali, że zabiorą nas chociaż na stację, tuż za wioską, gdzie będziemy bezpieczne. Udało się! Właściciel stacji przywitał nas z ogromną radością, zupełnie jakbyśmy trafiły na jakieś strzeżone pole namiotowe. Pytał się, czy nic nam nie trzeba i potem stróżował przed stacją całą noc. Kocham Rumunię i tutejszych ludzi!
Było już na prawdę późno, my bardzo zmęczone. Szczerze to nie wierzyłam, że Baranki tutaj dotrą tego samego dnia. A tu taka niespodzianka! Koło północy zjawili się. Szczęśliwi rozbiliśmy namioty i mogliśmy w spokoju napić się ofiarowanego przez polskiego kierowcę wina. Było przepyszne! To niesamowite, że do teraz pamiętam jego smak. Pamiętam też emocje, które mi towarzyszyły. Wiedziałam wtedy, że jestem w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu. Ubóstwiam poczucie tej wolności, gdzie nic Cię nie ogranicza. Brzmi dziwnie, ale uwielbiam spać w namiocie, gdzieś przy drodze. Albo bez namiotu. I nie musi być przy drodze. Po prostu kocham podróże, przygody, ich wygody i niewygody, ludzi, zwierzęta, widoki...
Leżąc tak w namiocie byłam przekonana, że to będzie niesamowita podróż. Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, co może się wydarzyć...