czwartek, 18 grudnia 2014

Rumunia cz. 2

Zderzenie ze stereotypami


Dotarłyśmy! Kierowca wysadził nas kawałek drogi za granicą z Węgrami, na pierwszej wsi w Rumunii. Chcieliśmy poczekać tam na Baranki, bo już robiło się późno, a w sumie nie wiedziałyśmy do końca, czy uda nam się spotkać. Ja trochę w to wątpiłam, ale w zasadzie nie to okazało się naszym największym zmartwieniem. Otóż wysiadłyśmy z ciężarówki i uściskałyśmy się.
-Udało się! - krzyczałyśmy podekscytowane.
Po chwili, gdy trochę opadły emocje, postanowiłyśmy rozejrzeć się po okolicy. Wypadało też poszukać już jakiegoś noclegu.
Na początku miejsce przypominało typową, polską wieś. Jakiś kościół na przeciwko nas, rzeczka, domki. W to wszystko wplotła się pani sprzedająca arbuzy w małym straganiku. Przeszłyśmy zaledwie kawałek i grupa młodych chłopaków krzyczała do nas coś po rumuńsku. Pomachałyśmy tylko i ruszyłyśmy dalej. Licząc trochę na łud szczęścia, że ktoś nagle się zjawi i zaprosi nas do siebie chodziłyśmy po wiosce i zagadywałyśmy ludzi o miejsce na rozstawienie namiotu. Niestety, ale większość nie mówiła po angielsku. W zasadzie to prawie nikt. Po dłuższym czasie, kręcąc się w tą i z powrotem, stałyśmy się atrakcją dla miejscowych. Za każdym razem, gdy mijałyśmy jakieś miejsce, dochodziła osoba i tak ludzie (w większości starsi), prowadzący spokojne życie, musieli mieć z nas ubaw. Same zaczęłyśmy się z siebie śmiać. W głowie utkwiła mi szczególnie jedna chatka. Osłaniał ją prymitywny płotek, własnoręcznie robiony, a na działce stały oparte o siebie blachy faliste i jakieś drewniane konstrukcje imitujące chatkę. Ogólnie rzecz biorąc- jeden wielki bałagan na podwórku. Miejsce to wyglądało jak jakiś slums. Mimo wszystko miało to jakiś urok w sobie.
Zrobiło się ciemno. My wciąż nie znalazłyśmy noclegu. Postanowiłyśmy spróbować popytac ludzi, czy nie możemy rozbić się w ogródku. Było już bardzo blisko, bo dorwałyśmy młodą dziewczynę, ale zrozumiała, że szukamy hotelu, a potem, gdy zadzwoniła do swojej koleżanki biegle mówiącej po angielsku, nie miałyśmy odwagi spytać wprost, czy możemy spać w ogródku, więc dalej pytałyśmy o miejsce na kemping. Bardzo chciały nam pomóc. Niestety nie przyniosło to efektu, bo chciałyśmy się po prostu rozbić gdzieś na dziko. Im to chyba w głowie się nie mieściło. W końcu bezradnie usiadłyśmy po prostu na swoich plecakach. Było już szarawo. Nie traciłyśmy jednak nadziei. Przecież zawsze się udaje! Zamyślona nagle poczułam coś za sobą. To krowa! Nawet całe stado! Zerwałam się z plecaka i stałam jak wryta. Miałam wrażenie, że miejscowi się z nas śmieją. Czułam, że niedługo do tego przywykniemy.
Zrobiło się na prawdę ciemno. Padła decyzja: "Rozbijamy się na placu zabaw". Całkiem spoko miejsce, ale akurat było oblegane przez grupkę chłopaków. Mając w głowie zasłyszane opinie o "Rumunach" bałyśmy się po prostu. Nagle na przeciw nas robiła się coraz większe zgromadzenie młodych mężczyzn. Dopóki stali w oddali byli zwykłymi, kolejnymi gapiami dla nas. Potem zrobiło się trochę goręcej. Jeden z nich przeszedł na drugą stronę i stał blisko nas. Zbyt blisko. Mimo, że trochę się bałam, nie traciłam nadziei w dobro i ludzi. Chwilę później przeszli praktycznie wszyscy na naszą stronę. Mówili coś po rumuńsku. Nikt po angielsku. Zawołali jednak kogoś jeszcze kto władał tym językiem. Wytłumaczyłyśmy, że szukamy miejsca do rozbicia namiotu na dziko. Zaproponowali, że mogą nas zawieźć w super miejsce autem. Oczywiście nie za darmo. Nastała głupia cisza, bo powiedziałyśmy, że nie mamy pieniędzy. Już myślałam, że utkwimy w tej wiosce na zawsze. Jednak chyba zrobiło się im żal nas i zdecydowali, że zabiorą nas chociaż na stację, tuż za wioską, gdzie będziemy bezpieczne. Udało się! Właściciel stacji przywitał nas z ogromną radością, zupełnie jakbyśmy trafiły na jakieś strzeżone pole namiotowe. Pytał się, czy nic nam nie trzeba i potem stróżował przed stacją całą noc. Kocham Rumunię i tutejszych ludzi!
Było już na prawdę późno, my bardzo zmęczone. Szczerze to nie wierzyłam, że Baranki tutaj dotrą tego samego dnia. A tu taka niespodzianka! Koło północy zjawili się. Szczęśliwi rozbiliśmy namioty i mogliśmy w spokoju napić się ofiarowanego przez polskiego kierowcę wina. Było przepyszne! To niesamowite, że do teraz pamiętam jego smak. Pamiętam też emocje, które mi towarzyszyły. Wiedziałam wtedy, że jestem w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu. Ubóstwiam poczucie tej wolności, gdzie nic Cię nie ogranicza. Brzmi dziwnie, ale uwielbiam spać w namiocie, gdzieś przy drodze. Albo bez namiotu. I nie musi być przy drodze. Po prostu kocham podróże, przygody, ich wygody i niewygody, ludzi, zwierzęta, widoki...
Leżąc tak w namiocie byłam przekonana, że to będzie niesamowita podróż. Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, co może się wydarzyć...


sobota, 8 listopada 2014

Rumunia 2014 r. cz.1

Droga do Rumunii


Chyba już pisałam, że ten rok jest wyjątkowo owocny w podróże! W zasadzie dopiero co przyjechałam z Francji, a znajomi już namawiali mnie na kolejny wyjazd. Szczerze powiedziawszy to chwilę się wahałam, ale już po paru dniach siedzenia bezczynnie w domu, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Oho, trafiło mnie! Każdy ma jakieś swoje uzależnienia, jeden pali, drugi pije, trzeci siedzi cały dzień przed komputerem... myślałam, że mnie to nie dotyczy, bo nie czułam się uzależniona od czegokolwiek. Ewentualnie od słuchania muzyki, ale to raczej nie ma destruktywnego wpływu i nie wiem, czy można to nazwać uzależnieniem, bo któż nie lubi w taki sposób koić zmysłów?
Tym razem obraliśmy kierunek- Rumunia! Dlaczego? Bo w sumie dużo się słyszało od kierowców o tym miejscu, bo to miejsce wydawało się mało komercyjne, bo piękne góry... powodów było tysiące! Tym razem szykowała się jednak większa ekipa. W sumie miła odmiana po tym jak się wraca z samotnej podróży. Jechało nas 5 osób (Laura, Sylwia, Monia, Mariusz i ja oczywiście). Szczerze to do końca nie wierzyłam, że uda nam się wyruszyć taką ekipą, bo już wcześniejsze próby wspólnego wypadu kończyły się fiaskiem. Zaskoczyłam się jednak miło, bo wszyscy byli zdecydowani. Podzieliliśmy się zatem na dwie grupki, po 3 i 2 osoby i tak ruszyliśmy...

W zasadzie nie tak, bo Laura pojechała wcześniej w góry do znajomych. Więc ja jechałam z Sylwią, Monia z Mariuszem i mieliśmy się wszyscy spotkać przy granicy ze Słowacją, czyli w Barwinku. Jak to zwykle bywa ze stopem nie udało się nam wszystkim tam dotrzeć jednego dnia. Tylko ja w Sylwią ostatecznie nocowałyśmy na stacji w tej miejscowości. Laura była w okolicach dużo wcześniej, więc nie było sensu by czekała na nas tak długo i zdecydowała, że przenocuje u znajomego w Bieszczadach. Monia z Mariuszem też gdzieś po drodze szczęśliwie natrafili na nocleg w domu.
Mi się bardzo podobał nasz ówczesny nocleg, ponieważ był to taki przedsmak spania na "dziko", co wcześniej się w zasadzie rzadko zdarzało. Poza tym była ta satysfakcja, że dotarłyśmy na miejsce i przeznaczenie przywiało nas na tą stację, ale o tym potem...
Droga stopowania nie przebiegała z większymi problemami, poza utknięciem na jakieś dobre 3 godziny w Radomiu. Szczerze nie polecam wpychać się do tego miasta i łapać stopa. Nikt się nie chciał zatrzymać! Potem szło bez większych oporów, aż u celu praktycznie udało nam się zatrzymać mega klimatyczną osobę- punka, który zgarnął nas przed Rzeszowem i myślałyśmy, że zawiezie nas tylko do tego miasta i dalej będziemy łapać. Okazało się jednak, że lubi tak sobie w nocy po prostu wsiąść w auto i ruszyć przed siebie, dlatego zaoferował, że zawiezie nas gdzie chcemy, nawet do tego Barwinka! Ciekawe, czy tacy ludzie są świadomi jak bardzo pomagają. I jak nie wierzyć w przeznaczenie?!
Dotarliśmy na stację w samym Barwinku, dostałyśmy od kierowcy jeszcze butelkę wina i zmęczone jazdą przez całą Polskę postanowiłyśmy rozłożyć śpiwory tuż za krzaczkiem na stacji. Uznałyśmy, że tak będzie najbezpieczniej i rano będzie się gdzie "wykąpać". Noc byłą wyjątkowo ciepła, nawet nad ranem jakoś specjalnie nie zmarzłam. Wstałyśmy, złożyłyśmy rzeczy i ruszyłyśmy na stację... Miałam wrażenie, że obsługa obserwowała nas w nocy, albo nad ranem. Nie musiałyśmy płacić za toaletę, pani sprzątaczka przyszła do nas do łazienki i zatroskana pytała, czy wszystko w porządku...

Łapałyśmy stopa już w stronę Słowacji, Laura miała do nas lada moment dojechać i mieliśmy spotkać się na samym przejściu. Nagle ktoś z tira, ze stacji, na której spałyśmy, krzyczy coś do nas. Kompletnie nie słyszałam, więc podbiegłam do niego. Mówi, że nas podwiezie do samej granicy. Bez wahania wsiadamy ucieszone. Chwila rozmowy i okazuje się, że pan jedzie do Rumunii! Co za radość, tym bardziej, że zgodził się wziąć nas we trzy! Dotarliśmy zatem do samej granicy, na szczęście pan musiał coś jeszcze pozałatwiać, wysiadł zatem, a my nerwowo czekałyśmy na Laurę i... udało jej się dotrzeć praktycznie w ostatniej chwili, gdy nasz kierowca już wrócił do ciężarówki i chciał ruszać. Wiedziałam już, że to będzie niezapomniana podróż!

środa, 24 września 2014

Francja 2014 r.

To jest ten czas! Wielka próba przede mną, chwila odwagi, by zrobić krok rzucając się w wir przypadków, albo przeznaczenia...
Jako, że nie zostałam dopuszczona do obrony pracy licencjackiej w terminie, gdy wszyscy się bronili, postanowiłam uczcić już wakacje. Jako człowiek z duszą podróżnika musiało to być coś wielkiej (w końcu nie co dzień kończy się studia). Trzeba było gdzieś ruszyć. Tylko kto pojedzie ze mną. Popytałam paru znajomych. Nikt nie był zdecydowany. Raczej nikt nie był chętny. Zły czas, albo po prostu nie chcieli jechać na stopa. Przekleństwo! Ja inaczej nie potrafię. Co tu poradzić. Tak. Jadę sama! Sama?! Ludzie dziwili się strasznie, gdy to słyszeli. To niebezpieczne, ryzykowne, a nawet jako wyzwanie dla mnie usłyszałam "sama nie pojedziesz, nie dasz rady". Po tych słowach nie mogłam postąpić inaczej jak jechać. Nie znoszę się poddawać. Przygoda czekała. Pewnie, gdyby miała to być moja pierwsza życiowa podróż stopem, nie zdecydowałabym się, ale po paru latach praktyki, czułam, że jestem gotowa. Dobra, brzmi świetnie. Cudowna podróż przede mną. Wystarczyło obrać kierunek. Spojrzenie na mapę, podpowiedź Laury: "jedź do Paryża". Tylko, że mnie jakoś nie pociągają duże miasta. Szukam natury, ale Francja to całkiem niezła opcja mimo, że po francusku umiem się tylko przywitać i podziękować. Znam przecież angielski, więc dam radę. Mój wzrok padł na południe Francji. Marsylia... brzmi zachęcająco. Szybki podgląd zdjęć w internecie i wiem, że tam właśnie mam być! Trzeba załatwić jakiś nocleg. Tak, u mnie planowanie kompletnie się nie sprawdza, więc to było dla mnie nie lada wyzwanie. Oczywiście zabrałam się do pisania do ludzi na couchu jakoś dwa dni wcześniej i nie podawałam konkretnych dat, bo nie wiedziałam jak długo zajmie mi dotarcie. Do wyjazdu nikt mi nie odpisał. Nie mogłam już jednak dłużej usiedzieć w miejscu. Ruszyłam w ciemno, licząc na szczęście w podróży. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że to często się przytrafia (gdy ktoś po drodze proponuje nocleg). Szalona! - słyszałam od znajomych. Oczywiście mama myślała, że jadę na dwa tygodnie do Poznania. Owszem, pojechałam tam na początku spotkać się ze znajomym. Spędziłam dwa dni i poczułam coś takiego, że to już musi być teraz. Wstałam rano, podjechałam na wylotówkę i zaczęło się...!
Szczerze powiedziawszy podjęcie takiej decyzji nie było łatwe. Cały czas miałam w sobie niepokój, ale na szczęście przewijał się z nutką podniecenia związanego z takim wyzwaniem i radością, co do kolejnej podróży. Do końca sama nie wierzyłam, że pojadę tak daleko, sama. Wychodząc z mieszkania w Poznaniu przez myśl przeszło mi, by się cofnąć, ale... jak już pisałam- nie lubię się poddawać. Wiem, że potem strasznie żałowałabym tej decyzji. Stojąc na wylocie w Poznaniu, czekałam dość długo, bo z pół godziny i zmieniałam miejsce ze dwa razy (przyzwyczajona do krótkiego czekania). Wtedy miałam w głowie najwięcej myśli. Gdzie będę spać, co jeśli trafię na jakiegoś idiotę i w sumie, co jeśli zabraknie mi kasy, a to nieuniknione (miałam w kieszeni 35 euro). Jednak, by podjąć taką decyzję, wystarczy jeden krok i potem wszystko samo się toczy. To jak ze skokiem ze spadochronem (jeszcze nie skakałam w sumie)- wystarczy jeden krok i lecisz. Tak samo tutaj, gdy już złapałam pierwszy samochód, gdzie kierowcą był gościu, który rozwiał już moje wszelkie wątpliwości, bo opowiadał jak za młodu podróżował stopem, bez planu, z namiotem, spał w rowach, żywił się darami lasu... Podziwiał mnie, że nie mam namiotu. Sama się podziwiałam, ale miałam śpiwór i karimatę, więc spanie pod gołym niebem nie było mi straszne. Chyba, że by zaczęło padać. Na szczęście wtedy się tym nie przejmowałam, bo nie dopuszczałam takich opcji do siebie.
Podróż zleciała mi tak szybko, że nawet się nie zorientowałam, kiedy przejechałam całe Niemcy. W 10 godzin. Ponad 1000 km. Wyczyn! Spotykałam wspaniałych kierowców, nie czekałam nigdzie dłużej niż 10 min, a to było długo, bo zazwyczaj wystarczyło na stacji wyciągnąć kciuka i już. Taki plus podróżowania samemu. Co prawda moja znajomość niemieckiego jest praktycznie znikoma i znam tylko parę słówek, ale na prawdę udawało mi się dogadać. I natrafiałam w większości na kierowców, którzy znali angielski, co w Niemczech nie zdarza się często. Przesiadałam się z kilkanaście razy. Wylądowałam w końcu przy granicy z Francją. Było ciemno, więc postanowiłam już dalej nie jechać, tylko jutro przekroczyć sobie granicę. Trzeba było znaleźć nocleg jakiś. Chyba zrobiłam się trochę wygodna, bo zamiast rozłożyć się ze śpiworem, gdzieś na stacji, stwierdziłam, że tę noc spędzę w tirze. Ze spokojem i ciężkim plecakiem, szłam sobie po 22 pośród tych wielkich pojazdów, wypatrując polskich tablic rejestracyjnych i oznak życia w środku. Doszłam do końca i jest. Ktoś ogląda mecz. Ze spokojem krzyczę, widząc, że ma otwarte okno: "Dobry wieczór". Od razu zaproponował nocleg, a ja od razu się zgodziłam. Czy nie bałam się? Nie! Najpierw oczywiście chwila rozmowy z nim, by zdiagnozować go trochę (spaczenie ze studiów) i wiedziałam, że nic mi nie grozi. Mimo wszystko noc była trochę "w trybie czuwającym". Leżę sobie u góry na łóżku, on na dole i nagle słyszę pytanie: "Aga... Kochasz mnie?". Co????!!!!! Udawałam, że nie słyszę, ale nie mogłam zignorować, gdy to powtórzył. Wybrnęłam najlepiej jak umiałam, bo powiedziałam, że wysłałam już numery jego tablic rejestracyjnych, więc się nie boję i fajnie to nawet zabrzmiało, bo nie było w formie jakiegoś oskarżenia, ani gróźb, tylko w sposób żartobliwy nawet. Zaczął się śmiać i uspokajać twierdząc, że chciał mnie tylko nastraszyć, żebym wszystkim nie ufała. Pomyślałam, że w razie co zwieję...
Rano pozwolił mi jeszcze spać u góry, sam ruszył i dotarliśmy na miejsce, gdzie miał się rozładować. Potem podwiózł mnie jeszcze kawałek i byłam tuż przy granicy. We Francji szło mi równie sprawnie. Do Lyon dojechałam, gdy było jeszcze wcześnie, mogłam więc cieszyć się miastem. Tylko, że dalej nie miałam noclegu. Siedziałam na ławce, pisząc pamiętnik i nagle sms od Francuza, że może mnie przenocować i zaraz po mnie przyjdzie. Udało się! Zrobiłam to, dotarłam do Francji, mam gdzie spać, przygody wyczuwa się w powietrzu.

W Lyon spędziłam 2 noce i postanowiłam (mimo, że mój host mi odradzał) ruszyć do Marsylii. Wiedziałam, że dopiero będąc tam osiągnę swój prawdziwy cel. Nie myliłam się! Podróż oczywiście poszła sprawnie, mimo, że tu było gorzej, bo praktycznie nikt nie umiał angielskiego. A ja francuskiego. Improwizacja i rozmowy na migi opanowałam zatem do perfekcji. Niesamowite jest jak ludzie, mimo barier językowych, potrafią się ze sobą dogadać. I niech mi ktoś powie, że nie pojedzie gdzieś, bo nie zna języka. To żadne wytłumaczenie! Co najlepsze ani ja nie czułam skrępowania z tego powodu, ani jak się spodziewam kierowcy. Ja cieszyłam się, że jadę do przodu, oni, że mogą mi pomóc.
To, co czułam po dotarciu do Marsylii nie opiszą żadne słowa. Radość- to za mało, Euforia- wciąż niewystarczające. Jak wieczorem znalazłam się nad morzem, mimo, że było ciemno i ledwo widziałam zarys fal i horyzontu, skakałam z radości. Spotykałam mnóstwo niesamowitych ludzi, tak bardzo gościnnych i tak bardzo życzliwych, że nie spodziewałabym się, że tacy ludzie w ogóle istnieją. I to jak można pomóc komuś tak bezinteresownie. Kogo nie spytałam o drogę- nieważne jak to daleko było, rzucał wszystko i po prostu mnie zaprowadził tam, dając do tego swój adres "na wszelki wypadek" jakbym miała problem z noclegiem. Zakochałam się w Marsylii. Siedząc na ruinach zamku zawsze spotkałam kogoś ciekawego z kim mogłam pogadać po angielsku (nawet, gdy bardzo łamał ten język). Ludzie u których spałam też mega życzliwi i nie wdając się w szczegóły, będę im wdzięczną do końca życia.

Chciałam już wyjeżdżać po tygodniu, głównie dlatego, że zostało mi 5 euro w kieszeni. Było już jednak za późno na łapanie stopa i stwierdziłam, że muszę jeszcze spędzić tę jedną noc w tym niesamowitym miejscu. Postanowiłam spać na plaży. Siedziałam sobie w porcie z bagietką i camembertem służącym mi za śniadanie, obiad i kolację i czekałam na to, co się po prostu wydarzy. Wiedziałam, że długo tak sama nie usiedzę, że zaraz ktoś zagada (głównie byli to zawsze cyganie- niegroźni na szczęście i ludzie z krajów islamskich- też o podobnym usposobieniu). Podszedł do mnie gościu w średnim wieku. Już chciałam go spławiać, ale jakoś zainteresował mnie rozmową. Przegadaliśmy dłuższą chwilę i spytał się, co w ogóle tu robię. Odparłam, że czekam na przeznaczenie, a on zaoferował przejażdżkę motorem. Szczerze powiedziawszy to marzyłam o tym od przyjazdu do Marsylii, więc krzyknęłam praktycznie od razu, że się zgadzam. I nagle znalazłam się w jego mieszkaniu, potem czułam jak wiatr próbuje przedzierać się przez moje dredy. Absolutna wolność i nieopisana radość- to czułam siedząc na mechanicznej maszynie. Krzyczałam w niebogłosy: "Jak to dobrze, że krew jest czerwona"! (zawsze to mam w głowie, gdy jestem mega szczęśliwa). Zostałam zatem jeszcze 3 dni, gdzie dopiero wtedy mogłam powiedzieć, że zwiedziłam całe to niesamowite miasto. Poznałam życie tamtych ludzi od podszewki, najodleglejsze zakamarki miasta, praktycznie wszystkie plaże, wyspy wokół... Na pewno kiedyś tam wrócę.

Z powrotem trochę się ociągałam jadąc przez Niemcy. To chyba dlatego, że nie chciałam jeszcze wracać. Miałam nadzieję, że nagle ktoś zaproponuje dalszą podróż... Wszystko jednak pchało mnie do domu i w końcu nad ranem zjawiłam się u progu mieszkania, gdzie czekała już na mnie mama. Widziałam jej dumę w oczach i radość z mojego szczęścia.
Najlepsza jak do tej pory podróż mojego życia. Czekam na więcej...! :D

piątek, 29 sierpnia 2014

Chorwacja 2014 r.

Ten rok jest najowocniejszy jeśli chodzi o podróże. Chyba dlatego, że już się wyczuwało koniec studiów i marzenia o ciągłym przemieszczaniu się po świecie stawały się coraz bliższe (nadal się stają). W czasie po Holandii była jeszcze Irlandia (ale nie zaliczyłam tego do podróżowania stopem, bo doleciałyśmy tam samolotem, spałyśmy u mojego brata i jak już gdzieś jechałyśmy stopem- to na dzień i noc w wygodnym łóżku, a to za duży komfort! :D ). Było jeszcze oczywiście jeżdżenie po Polsce, a głównie w góry (Szklarska Poręba).
Po bardzo udanym Sylwestrze w Szklarskiej ten rok musiał być magiczny! 
Jak zwykle miałam jakieś zaliczenie w sesji, a tu ferie zbliżały się tuż tuż. Nie udało mi się zaliczyć i szykowała się poprawa po tygodniu. Oznaczało to, że musiałabym zrezygnować z wyjazdu. Tak być nie może! Stwierdziłam, że jednak większym priorytetem okazały się dla mnie podróże i zebrałam się w sobie i napisałam maila do wykładowczyni o późniejszy termin. Pamiętam, że dość długo nie odpisywała. Dzień przed planowanym (ahh, jak ja nie nawidzę tego słowa!) wyjazdem zgodziła się, żebym przyszła na konsultacje jak wrócę. Tak! 
Tym razem jechałam z Gosią i Laurą. Chciałyśmy, aby poszło nam sprawniej, więc napisałyśmy na forum ogłoszenie, że poszukujemy jeszcze jednego towarzysza. Odezwała się dziewczyna i podzieliłyśmy się na pary. Miała dołączyć do nas przy granicy ze Słowacją, w Barwinku, więc tam musiałyśmy jechać we trójkę.
Są w Polsce miasta, w których zawsze się utknie, jeśli nie trafi się idealnego miejsca. Włocławek jest jednym z nich. Nie mam pojęcia ile tam czekałyśmy, ale bardzo, na prawdę bardzo długo. W końcu przyszło nam się rozdzielić, ale i tak Laura, która poszła łapać przed nas, zgarnęła nas samochodem, który się zatrzymał. Z wylotówki poszło już bardzo łatwo. To była jedna z najdłuższych podróży w ciągu jednego dnia. Jechałyśmy chyba z 14 godzin. Niesamowite jest to, że emocje dają taką adrenalinę i zadowolenie, że w ogóle nie czuje się tego zmęczenia. Robiło się jednak coraz później i coraz mniej samochodów na drodze. Tu znów nie do opisania jest właściwy dobór towarzyszy. Nawet jak stoisz na kompletnym zadupiu, jest ciemno, późno i żadnego samochodu na horyzoncie, oni mówią: "eee najwyżej wejdziemy gdzieś w rów i się prześpimy. Mamy wino, więc damy radę!".
Zlitowała się nad nami bardzo przesympatyczna pani Tereska i zabrała nas do siebie do domu. Odstąpiła nam łóżko. Padłyśmy jak zabite i rano ruszyłyśmy dalej.
Podzielone już w pary miałyśmy dotrzeć tego dnia do Budapesztu. Podróż była oczywiście pełna ciekawych ludzi, Serbów jadących ciężarówką i te próby w komunikacji, łapanie po ciemku na Węgrzech, wszędzie pełno mgły i na końcu ojciec z synem, którzy podwieźli nas pod sam punkt docelowy.
Nie lubię dużych miast, więc jeden dzień zwiedza w Budapeszcie w zupełności mi wystarczył. Może i jest pięknym miastem, robiącym niesamowite wrażenie, ale ja mogę to zaliczyć po prostu do miejsc, które trzeba odwiedzić w Europie i odhaczyć na liście.



Kierunek Chorwacja! 
W końcu łapałyśmy stopa do Chorwacji. Zostałyśmy we trójkę, bo dziewczyna z forum odłączyła się od nas. Myślałyśmy, że będzie nam szło ciężej, ale wcale tak nie było. Po drodze jeszcze przygoda z mandatem. Pamiętajcie, by nigdy nie łapać stopa na autostradzie na Węgrzech. Albo łapać go tak, by w razie czego szybko ewakuować się na stację. Policja była bezlitosna i wystawiła nam druczki do zapłacenia. Jednak do tej pory nie uregulowałam tego i nic się nie dzieje. Ale, ale! Gdy tak policja wypisywała nam mandaty, niedaleko nas zatrzymał się samochód, wysiadł młody facet z niego, z plecakiem i zmierzał w naszą stronę. To był jego błąd, bo też dostał przez to mandat. Okazało się jednak, że zmierza w tym samym kierunku, a tak właściwie to od pół roku podróżuje stopem po Europie (sam był z USA). Wpadliśmy na pomysł, że możemy się podzielić w pary, żeby było sprawniej. Ktoś musiał jechać z Ethanem. Padło na mnie. Wtedy uświadomiłam sobie jak słabo władam angielskim. Była to jednak świetna praktyka przebywanie z nim.
I takim to sposobem jako pierwsi dotarliśmy do wyznaczonego miejsca. Znów to niesamowite uczucie jak się przekracza granicę! Po drodze jeszcze mała przygoda ze strażą graniczną, gdyż jak się okazało nie możemy przejść pieszo przez jedno przejście, przy którym wysadził nas kierowca. Na ulicach było pusto, więc nie było sensu stać i łapać dalej. Stwierdziliśmy, że idziemy pieszo do następnego przejścia, bo jedna z pań powiedziała nam, że to z kilometr stąd. Chcieliśmy sobie skrócić drogę i z ciężkimi plecakami wspinaliśmy się po jakiś górach, skakaliśmy przez płot. Czułam się jak jakiś uchodźca. Przy granicy są taki zabezpieczenia, że i tak musieliśmy cofnąć się na główną drogę. I nagle ktoś zaczął świecić mi po oczach latarką i głośno krzyczeć. Była to jakaś kontrola graniczna. Myślałam, że będzie kolejny mandat, albo jeszcze gorzej. Wytłumaczyliśmy im jednak skąd się tu wzięliśmy i że po prostu chcemy przedostać się przez granicę. Byli bardzo mili i zaproponowali nam podwózkę. Już wtedy wiedziałam, że są tutaj bardzo życzliwi ludzie i to właściwy kraj. Jest coś takiego, że bardzo się chce być w jakimś miejscu, że ono przyciąga. Takie przeczucia nigdy mnie nie zawodzą. Potem, mimo małego ruchu, zatrzymał się Chorwat i powiedział, że zawiezie nas pod adresy, które mu podałyśmy. Widać było, że nie było mu specjalnie po drodze, ale bardzo chciał pomóc.
Dziewczyny dojechały jakąś godzinę później, ja jeszcze załapałam się na kawę u hostów Ethana i kierowca zawiózł mnie pod adres naszego noclegu.
Nie chciałyśmy zwiedzać kolejnego, dużego miasta, czyli Zagrzebia, dlatego z rana postanowiłyśmy ruszyć już nad wybrzeże, czyli do Splitu, gdzie miałyśmy kolejny nocleg. Po drodze widoki były niesamowite. Widać było góry, potem jechałyśmy nabrzeżem. I palmy! Jak to mało człowiekowi do szczęścia. Pierwszy raz jednak widziałam na żywo te egzotyczne drzewa, co potem przełożyło się na ilość zdjęć przy nich.
Split jak najbardziej godny polecenia, szczególnie jak ma się dobrego przewodnika. Nasz host studiował archeologię, więc interesował się bardzo (może nawet nazbyt) historią miast. Wiedziałyśmy o tym magicznym miejscu już prawie wszystko. Widziałyśmy zakątki i te turystyczne i te trochę mniej. Nasz punkt docelowy był trafiony w samo sedno!
Żałuję, że nie udało się dotrzeć do Dubrovnika i spędzić więcej czasu w Chorwacji. Zawsze jednak jest wymówka, by tam wrócić. Z pewnością to zrobię, bo zakochałam się w tym kraju. Na prawdę niesamowici ludzie, przepiękne widoki, wyspy do odkrycia...
Powrót był równie szczęśliwy. Najpierw złapałyśmy stopa do samego Wiednia. Udało się zatem za jednym rzutem przejechać praktycznie 3 kraje. Potem w samym środku nocy, na stacji benzynowej, zatrzymał się tir z polski i zabrali nas do ojczystego kraju.
Nieważne jak podróż jest niesamowita, ile trwa, ale zawsze jak się przekracza granicę z Polską, kręci się łezka w oku. Powroty też są fajne (chociaż w samochodach nie można już obgadywać na głos ludzi :D ).

Koniec końców, naładowana pozytywnymi emocjami, miałam motywację do dalszego studiowania i oczywiście udało mi się zaliczyć ten przedmiot. A w głowie kolejne pomysły na wyprawy...


czwartek, 28 sierpnia 2014

Majówkowa Holandia

Trudno się pisze wstecz... i to ponad 2 lata. Postaram się jednak powrócić do tych wspomnień. W końcu to pierwszy taki daleki wyjazd stopem.
Dlaczego Holandia? W sumie wyszło tak, że spojrzałam na mapę i jakoś bardzo przyciągnęło mnie właśnie to państwo. Wiedziałam o nim tylko tyle, że jest jednym z największych producentów serów, słyszałam o wiatrakach i co nie da się ukryć, że można palić legalnie zioło. To nie były jednak czynniki decydujące o wyborze tego kraju. Po prostu coś mi powiedziało, że musimy tam jechać. Piszę w liczbie mnogiej, bo jechałam tam z dwiema przyjaciółkami- Laurą i Sylwią. Idealni kompani podróży to skarb. Mi się udało takich spotkać.
Wyjazd odbył się zatem w majówkę 2012 roku. Każda z nas ustawiła sobie studia tak, by mieć 10 dni wolnego. Jechałyśmy trochę w ciemno, bo niby kumpela załatwiła nam numer do ludzi, którzy tam mieszkają, ale do ostatniej chwili przed wyjazdem nie byłyśmy tego pewne. Pamiętam, że w Polsce nie szło nam trudno, jak to w Polsce, ale jakoś wtedy Niemcy wydały mi się nieprzyjazne stopowaniu. Utknęłyśmy gdzieś w ich połowie na stacji benzynowej. Nie było jakoś specjalnie ciepło, ale bardzo ciemno, może już nawet po 23, więc po nieudanych próbach zatrzymywania samochodów, stwierdziłyśmy, że prześpimy się na parkingu, zaraz przy wyjeździe na autostradę. Wyciągnęłam gruby śpiwór, pożyczony od kolegi, i wszystkie przykryłyśmy się nim na skrawku trawy, tuż przy niemieckiej autostradzie. Celowo użyłam słowa "niemieckiej", bo jak wiadomo na tych drogach nie obowiązują ograniczenia prędkości. Mimo strasznego hałasu, spało się dość przyjemnie. Chociaż ja osobiście trochę zmarzłam i oczywiście obudziłam się jako pierwsza, gdzieś koło godziny 5. Szybkie mycie na stacji benzynowej i powrót na drogę. Złapałyśmy wtedy pierwszego Niemca, jadącego ciężarówką. Zabrał nas dość spory kawałek drogi, nawet już niedaleko było do granicy z Holandią. Niestety żadna z nas nie mówiła biegle niemieckim, zatem komunikacja była słaba. Ja uczyłam się parę lat w szkole, ale praktycznie nic poza przedstawieniem się nie utkwiło mi w głowie. I pojedyncze słówka. Właśnie. Na nie zawsze trzeba uważać. Pamiętam jak kierowca zadzwonił do kogoś i powiedział coś w stylu "zabawa z dziewczynami" (po niemiecku oczywiście). Laura i Sylwia spały z tyłu, a mi oczy wyszły na wierzch i obiecałam sobie, że będę czuwać całą drogę. Było tam jednak tak ciepło, wygodnie i miło, że po paru minutach oczy zrobiły się zbyt ciężkie, by utrzymywać je dalej w pozycji otwartej. Obudził mnie tylko krzyk i kierowca wskazujący na drogę. Zrozumiałam, że tu mamy wysiąść i łapać dalej.
Do dzisiaj pamiętam tą radość jak przekroczyłyśmy granicę z Holandią. Nigdy jeszcze nie byłam tak daleko! I to na stopa! Po drodze spotkałyśmy jeszcze mnóstwo przemiłych kierowców (byłoby mi głupio, gdybym o nich nie wspomniała). Ludzie, u których spałyśmy, też przesympatyczni. Dwójka chłopaków, z którymi można było rozmawiać o muzyce, o jakiś festiwalach i w ogóle- czułam się bardzo swobodnie.
Stop po Holandii nie okazał się tak popularny.


Jednak udało dotrzeć się z Tilburga (czyli tam, gdzie nocowałyśmy) do Rotterdamu. Tam spotkałyśmy Polaków, którzy poradzili nam byśmy podróżowały pociągami, bo konduktorzy nie wlepiają mandatów, a po prostu wyrzucają na stacji za brak biletu. Tak też zrobiłyśmy. I udało się bez żadnej kontroli. Kolejnego dnia postanowiłyśmy zatem w ten sam sposób ruszyć do Amsterdamu. W tamtą stronę poszło gładko, znów żadnego kanara. Zwiedzanie nie obyło się bez odwiedzin coffe-shopa. Nie wdając się w szczegóły- było to niezwykle przyjemne doświadczenie. W idealnym humorze wracałyśmy pociągiem do domu. Nie wiem, czy zasnęłam, czy byłam z stanie zawieszenia, ale nagle ktoś stał nad nami i coś do nas mówił po holendersku. Próbowałam to ogarnąć, ale zapomniałam się, że nie mówił po polsku, więc na marne był mój 10-minutowy monolog połączony z ostrą gestykulacją. Postanowiłyśmy jednak, że udajemy, iż nie rozumiemy po angielsku. Facet się załamał, ale tak jak mówili nasi rodacy, wysadził nas po prostu na pierwszym przystanku. I tyle. Bez żadnych konsekwencji. Poczekałyśmy zatem na następny pociąg, a co jest świetne w Holandii- nieważne gdzie jedziesz, pociągi kursują praktycznie co chwila. Wsiadłyśmy i znów to samo. Konduktor. Kolejny pociąg. Robiło się coraz później i kończyły nam się kursy, a do Tilburga zostało nam z jakieś 100 km. Co tu począć. Nie pamiętam do końca jak to wyszło, ale w samym środku nocy musiałyśmy przejść cały Rotterdam. Szłyśmy na jakąś główniejszą stację chyba. Było nieziemsko zimno, byłyśmy zmęczone, głodne i śpiące. Tu znów się potwierdza fakt, że odpowiedni towarzysze to skarb. Mimo tego, że większość drogi, którą musiałyśmy pokonać, nie odzywałyśmy się do siebie, czułam ich wsparcie. Wiedziałam po prostu, że wszystko będzie dobrze. Dotarłyśmy do domku nad ranem. Po paru godzinach snu, z pełnym żołądkiem- śmiałyśmy się już z tego.
Nie zdążyłyśmy niestety zwiedzić więcej miejsc, ale Holandię odebrałam, mimo tych przygód, bardzo dobrze. Na pewno był to świetny wybór jak na pierwszego takiego stopa. Doświadczenie podróżnicze rosło! Chęć na dalsze przygody również. :)

Jak to się zaczęło?!

Większość "podróżników" zapewne twierdzi, że od zawsze tkwiła w nich taka natura. Dosłownie urodzili się jako dzikie stworzenia żądne przygód. Czy ja należę do takich ludzi? Może po części. Jednak jako małe dziecko marzyłam o byciu gwiazdą filmową, piosenkarką, policjantem, albo supermanem (wpływ przebywania za dzieciaka w męskim towarzystwie- straszy brat i kumpel z podwórka). Miałam zawsze jednak dziwne, może nawet szalone pomysły i nie bałam się ich realizować. Pewnie to różniło mnie od pozostałych. Inni nie urzeczywistniali swoich myśli.
Potem jednak społeczeństwo, które próbowało wpajać idee "normalnego" życia, stłumiło moją prawdziwą naturę. Przez jakiś czas czułam się jakbym zapadła w głęboki sen. Najgorsze, że śniłam nieświadomie. W głowie miałam tylko szkołę, rodzinę, naukę i tak w kółko (typ wzorowego ucznia). Na szczęście mama zawsze organizowała mi i bratu wakacje. A to miesiąc w Kamionkach, a to tydzień/dwa w Łebie, jakiś wypad w góry, albo wycieczka do Niemiec/Dani (w wieku 6 lat wraz z bratem puściła nas z organizowaną, szkolną wyprawą do Legolandu i Hansaparku. To niesamowite, bo pamiętam praktycznie każdy szczegół z tamtej podróży. Z pewnością miało to jakiś wpływ na mój apetyt odkrywania świata).
W końcu obudziłam się! Nie wierzyłam nigdy w opowieści, że ktoś z dnia na dzień może tak się zmienić. Dopóki sama tego nie doświadczyłam. Teraz mogę powiedzieć, że to była jedna chwila. A może to jednak cały proces, który ostatecznie się dokonał po prostu w którymś momencie? Nie wiem.
Zawsze byłam nieśmiałą osobą. Moim głównym zmartwieniem było to, czy jak gdzieś kogoś spotkam, np. w nowym miejscu, to czy polubi mnie, czy będę miała o czym gadać. Serio, nie wiedziałam o czym mam rozmawiać z ludźmi. Siedziałam wtedy po prostu cicho i podczepiałam się do kogoś. Głupie, co?!
Los tak mnie poprowadził, że wylądowałam na kierunku praca socjalna. Jak tu pomagać innym, skoro ciężko nawiązuje się jakiekolwiek relacje? Wtedy to wszystko się zaczęło! Trafiłam w idealny czas, w idealne miejsce. Poznałam niesamowitych ludzi, którzy pozwolili mi się maksymalnie otworzyć. Co najważniejsze poznałam w końcu samą siebie!
Uwielbiam wyzwania. Uwielbiam przekraczać wszelkie granice, chociaż boję się, że niedługo przekroczę ich za dużo i wyczerpią się. Jednak śmiało mogę stwierdzić: Tak. Kocham swoje życie!
Co tu jest związanego z podróżami? Otóż przygoda ze stopem pojawiła się już przed rozpoczęciem studiów. Szukałam kogoś, kto zechciałby się podjąć tego ze mną. Znajomi, których miałam do tej pory, nie zdecydowali się na coś tak "szalonego". Poznałam jednak osobę, która zgodziła się. I tak wylądowaliśmy na woodstocku po raz pierwszy (pewnie dużo ludzi tak zaczynało). Teraz zdaję sobie sprawę, że pewnie nie byłam łatwą towarzyszką, bo wiem, że zdarzyło mi się trochę pomarudzić w drodze (ale staliśmy w Poznaniu 6 godzin, a to była dla mnie zupełna nowość). Nie ma usprawiedliwienia dla mnie... Z biegiem czasu spotykałam jednak coraz więcej ludzi w klimacie. Najpierw zwykłe wypady w góry (i te kłamstwa mamie, że jadę do koleżanki na noc :D ). Potem przemieniło się w pierwszy wypad za granicę, czyli Holandia. Apetyt rósł z upływem czasu. Powrót do domu jest ok, ale co tu robić dłużej jak już się odpowiednio najesz i wyśpisz?
Koniec mojej uproszczonej biografii, dalej postaram się już tak nie zanudzać i nie wdawać w szczegóły, bo mi samej nie chciałoby się czytać obszernych notatek. :)