To jest ten czas! Wielka próba przede mną, chwila odwagi, by zrobić krok rzucając się w wir przypadków, albo przeznaczenia...
Jako, że nie zostałam dopuszczona do obrony pracy licencjackiej w terminie, gdy wszyscy się bronili, postanowiłam uczcić już wakacje. Jako człowiek z duszą podróżnika musiało to być coś wielkiej (w końcu nie co dzień kończy się studia). Trzeba było gdzieś ruszyć. Tylko kto pojedzie ze mną. Popytałam paru znajomych. Nikt nie był zdecydowany. Raczej nikt nie był chętny. Zły czas, albo po prostu nie chcieli jechać na stopa. Przekleństwo! Ja inaczej nie potrafię. Co tu poradzić. Tak. Jadę sama! Sama?! Ludzie dziwili się strasznie, gdy to słyszeli. To niebezpieczne, ryzykowne, a nawet jako wyzwanie dla mnie usłyszałam "sama nie pojedziesz, nie dasz rady". Po tych słowach nie mogłam postąpić inaczej jak jechać. Nie znoszę się poddawać. Przygoda czekała. Pewnie, gdyby miała to być moja pierwsza życiowa podróż stopem, nie zdecydowałabym się, ale po paru latach praktyki, czułam, że jestem gotowa. Dobra, brzmi świetnie. Cudowna podróż przede mną. Wystarczyło obrać kierunek. Spojrzenie na mapę, podpowiedź Laury: "jedź do Paryża". Tylko, że mnie jakoś nie pociągają duże miasta. Szukam natury, ale Francja to całkiem niezła opcja mimo, że po francusku umiem się tylko przywitać i podziękować. Znam przecież angielski, więc dam radę. Mój wzrok padł na południe Francji. Marsylia... brzmi zachęcająco. Szybki podgląd zdjęć w internecie i wiem, że tam właśnie mam być! Trzeba załatwić jakiś nocleg. Tak, u mnie planowanie kompletnie się nie sprawdza, więc to było dla mnie nie lada wyzwanie. Oczywiście zabrałam się do pisania do ludzi na couchu jakoś dwa dni wcześniej i nie podawałam konkretnych dat, bo nie wiedziałam jak długo zajmie mi dotarcie. Do wyjazdu nikt mi nie odpisał. Nie mogłam już jednak dłużej usiedzieć w miejscu. Ruszyłam w ciemno, licząc na szczęście w podróży. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że to często się przytrafia (gdy ktoś po drodze proponuje nocleg). Szalona! - słyszałam od znajomych. Oczywiście mama myślała, że jadę na dwa tygodnie do Poznania. Owszem, pojechałam tam na początku spotkać się ze znajomym. Spędziłam dwa dni i poczułam coś takiego, że to już musi być teraz. Wstałam rano, podjechałam na wylotówkę i zaczęło się...!
Szczerze powiedziawszy podjęcie takiej decyzji nie było łatwe. Cały czas miałam w sobie niepokój, ale na szczęście przewijał się z nutką podniecenia związanego z takim wyzwaniem i radością, co do kolejnej podróży. Do końca sama nie wierzyłam, że pojadę tak daleko, sama. Wychodząc z mieszkania w Poznaniu przez myśl przeszło mi, by się cofnąć, ale... jak już pisałam- nie lubię się poddawać. Wiem, że potem strasznie żałowałabym tej decyzji. Stojąc na wylocie w Poznaniu, czekałam dość długo, bo z pół godziny i zmieniałam miejsce ze dwa razy (przyzwyczajona do krótkiego czekania). Wtedy miałam w głowie najwięcej myśli. Gdzie będę spać, co jeśli trafię na jakiegoś idiotę i w sumie, co jeśli zabraknie mi kasy, a to nieuniknione (miałam w kieszeni 35 euro). Jednak, by podjąć taką decyzję, wystarczy jeden krok i potem wszystko samo się toczy. To jak ze skokiem ze spadochronem (jeszcze nie skakałam w sumie)- wystarczy jeden krok i lecisz. Tak samo tutaj, gdy już złapałam pierwszy samochód, gdzie kierowcą był gościu, który rozwiał już moje wszelkie wątpliwości, bo opowiadał jak za młodu podróżował stopem, bez planu, z namiotem, spał w rowach, żywił się darami lasu... Podziwiał mnie, że nie mam namiotu. Sama się podziwiałam, ale miałam śpiwór i karimatę, więc spanie pod gołym niebem nie było mi straszne. Chyba, że by zaczęło padać. Na szczęście wtedy się tym nie przejmowałam, bo nie dopuszczałam takich opcji do siebie.
Podróż zleciała mi tak szybko, że nawet się nie zorientowałam, kiedy przejechałam całe Niemcy. W 10 godzin. Ponad 1000 km. Wyczyn! Spotykałam wspaniałych kierowców, nie czekałam nigdzie dłużej niż 10 min, a to było długo, bo zazwyczaj wystarczyło na stacji wyciągnąć kciuka i już. Taki plus podróżowania samemu. Co prawda moja znajomość niemieckiego jest praktycznie znikoma i znam tylko parę słówek, ale na prawdę udawało mi się dogadać. I natrafiałam w większości na kierowców, którzy znali angielski, co w Niemczech nie zdarza się często. Przesiadałam się z kilkanaście razy. Wylądowałam w końcu przy granicy z Francją. Było ciemno, więc postanowiłam już dalej nie jechać, tylko jutro przekroczyć sobie granicę. Trzeba było znaleźć nocleg jakiś. Chyba zrobiłam się trochę wygodna, bo zamiast rozłożyć się ze śpiworem, gdzieś na stacji, stwierdziłam, że tę noc spędzę w tirze. Ze spokojem i ciężkim plecakiem, szłam sobie po 22 pośród tych wielkich pojazdów, wypatrując polskich tablic rejestracyjnych i oznak życia w środku. Doszłam do końca i jest. Ktoś ogląda mecz. Ze spokojem krzyczę, widząc, że ma otwarte okno: "Dobry wieczór". Od razu zaproponował nocleg, a ja od razu się zgodziłam. Czy nie bałam się? Nie! Najpierw oczywiście chwila rozmowy z nim, by zdiagnozować go trochę (spaczenie ze studiów) i wiedziałam, że nic mi nie grozi. Mimo wszystko noc była trochę "w trybie czuwającym". Leżę sobie u góry na łóżku, on na dole i nagle słyszę pytanie: "Aga... Kochasz mnie?". Co????!!!!! Udawałam, że nie słyszę, ale nie mogłam zignorować, gdy to powtórzył. Wybrnęłam najlepiej jak umiałam, bo powiedziałam, że wysłałam już numery jego tablic rejestracyjnych, więc się nie boję i fajnie to nawet zabrzmiało, bo nie było w formie jakiegoś oskarżenia, ani gróźb, tylko w sposób żartobliwy nawet. Zaczął się śmiać i uspokajać twierdząc, że chciał mnie tylko nastraszyć, żebym wszystkim nie ufała. Pomyślałam, że w razie co zwieję...
Rano pozwolił mi jeszcze spać u góry, sam ruszył i dotarliśmy na miejsce, gdzie miał się rozładować. Potem podwiózł mnie jeszcze kawałek i byłam tuż przy granicy. We Francji szło mi równie sprawnie. Do Lyon dojechałam, gdy było jeszcze wcześnie, mogłam więc cieszyć się miastem. Tylko, że dalej nie miałam noclegu. Siedziałam na ławce, pisząc pamiętnik i nagle sms od Francuza, że może mnie przenocować i zaraz po mnie przyjdzie. Udało się! Zrobiłam to, dotarłam do Francji, mam gdzie spać, przygody wyczuwa się w powietrzu.

W Lyon spędziłam 2 noce i postanowiłam (mimo, że mój host mi odradzał) ruszyć do Marsylii. Wiedziałam, że dopiero będąc tam osiągnę swój prawdziwy cel. Nie myliłam się! Podróż oczywiście poszła sprawnie, mimo, że tu było gorzej, bo praktycznie nikt nie umiał angielskiego. A ja francuskiego. Improwizacja i rozmowy na migi opanowałam zatem do perfekcji. Niesamowite jest jak ludzie, mimo barier językowych, potrafią się ze sobą dogadać. I niech mi ktoś powie, że nie pojedzie gdzieś, bo nie zna języka. To żadne wytłumaczenie! Co najlepsze ani ja nie czułam skrępowania z tego powodu, ani jak się spodziewam kierowcy. Ja cieszyłam się, że jadę do przodu, oni, że mogą mi pomóc.
To, co czułam po dotarciu do Marsylii nie opiszą żadne słowa. Radość- to za mało, Euforia- wciąż niewystarczające. Jak wieczorem znalazłam się nad morzem, mimo, że było ciemno i ledwo widziałam zarys fal i horyzontu, skakałam z radości. Spotykałam mnóstwo niesamowitych ludzi, tak bardzo gościnnych i tak bardzo życzliwych, że nie spodziewałabym się, że tacy ludzie w ogóle istnieją. I to jak można pomóc komuś tak bezinteresownie. Kogo nie spytałam o drogę- nieważne jak to daleko było, rzucał wszystko i po prostu mnie zaprowadził tam, dając do tego swój adres "na wszelki wypadek" jakbym miała problem z noclegiem. Zakochałam się w Marsylii. Siedząc na ruinach zamku zawsze spotkałam kogoś ciekawego z kim mogłam pogadać po angielsku (nawet, gdy bardzo łamał ten język). Ludzie u których spałam też mega życzliwi i nie wdając się w szczegóły, będę im wdzięczną do końca życia.

Chciałam już wyjeżdżać po tygodniu, głównie dlatego, że zostało mi 5 euro w kieszeni. Było już jednak za późno na łapanie stopa i stwierdziłam, że muszę jeszcze spędzić tę jedną noc w tym niesamowitym miejscu. Postanowiłam spać na plaży. Siedziałam sobie w porcie z bagietką i camembertem służącym mi za śniadanie, obiad i kolację i czekałam na to, co się po prostu wydarzy. Wiedziałam, że długo tak sama nie usiedzę, że zaraz ktoś zagada (głównie byli to zawsze cyganie- niegroźni na szczęście i ludzie z krajów islamskich- też o podobnym usposobieniu). Podszedł do mnie gościu w średnim wieku. Już chciałam go spławiać, ale jakoś zainteresował mnie rozmową. Przegadaliśmy dłuższą chwilę i spytał się, co w ogóle tu robię. Odparłam, że czekam na przeznaczenie, a on zaoferował przejażdżkę motorem. Szczerze powiedziawszy to marzyłam o tym od przyjazdu do Marsylii, więc krzyknęłam praktycznie od razu, że się zgadzam. I nagle znalazłam się w jego mieszkaniu, potem czułam jak wiatr próbuje przedzierać się przez moje dredy. Absolutna wolność i nieopisana radość- to czułam siedząc na mechanicznej maszynie. Krzyczałam w niebogłosy: "Jak to dobrze, że krew jest czerwona"! (zawsze to mam w głowie, gdy jestem mega szczęśliwa). Zostałam zatem jeszcze 3 dni, gdzie dopiero wtedy mogłam powiedzieć, że zwiedziłam całe to niesamowite miasto. Poznałam życie tamtych ludzi od podszewki, najodleglejsze zakamarki miasta, praktycznie wszystkie plaże, wyspy wokół... Na pewno kiedyś tam wrócę.

Z powrotem trochę się ociągałam jadąc przez Niemcy. To chyba dlatego, że nie chciałam jeszcze wracać. Miałam nadzieję, że nagle ktoś zaproponuje dalszą podróż... Wszystko jednak pchało mnie do domu i w końcu nad ranem zjawiłam się u progu mieszkania, gdzie czekała już na mnie mama. Widziałam jej dumę w oczach i radość z mojego szczęścia.
Najlepsza jak do tej pory podróż mojego życia. Czekam na więcej...! :D