czwartek, 28 sierpnia 2014

Majówkowa Holandia

Trudno się pisze wstecz... i to ponad 2 lata. Postaram się jednak powrócić do tych wspomnień. W końcu to pierwszy taki daleki wyjazd stopem.
Dlaczego Holandia? W sumie wyszło tak, że spojrzałam na mapę i jakoś bardzo przyciągnęło mnie właśnie to państwo. Wiedziałam o nim tylko tyle, że jest jednym z największych producentów serów, słyszałam o wiatrakach i co nie da się ukryć, że można palić legalnie zioło. To nie były jednak czynniki decydujące o wyborze tego kraju. Po prostu coś mi powiedziało, że musimy tam jechać. Piszę w liczbie mnogiej, bo jechałam tam z dwiema przyjaciółkami- Laurą i Sylwią. Idealni kompani podróży to skarb. Mi się udało takich spotkać.
Wyjazd odbył się zatem w majówkę 2012 roku. Każda z nas ustawiła sobie studia tak, by mieć 10 dni wolnego. Jechałyśmy trochę w ciemno, bo niby kumpela załatwiła nam numer do ludzi, którzy tam mieszkają, ale do ostatniej chwili przed wyjazdem nie byłyśmy tego pewne. Pamiętam, że w Polsce nie szło nam trudno, jak to w Polsce, ale jakoś wtedy Niemcy wydały mi się nieprzyjazne stopowaniu. Utknęłyśmy gdzieś w ich połowie na stacji benzynowej. Nie było jakoś specjalnie ciepło, ale bardzo ciemno, może już nawet po 23, więc po nieudanych próbach zatrzymywania samochodów, stwierdziłyśmy, że prześpimy się na parkingu, zaraz przy wyjeździe na autostradę. Wyciągnęłam gruby śpiwór, pożyczony od kolegi, i wszystkie przykryłyśmy się nim na skrawku trawy, tuż przy niemieckiej autostradzie. Celowo użyłam słowa "niemieckiej", bo jak wiadomo na tych drogach nie obowiązują ograniczenia prędkości. Mimo strasznego hałasu, spało się dość przyjemnie. Chociaż ja osobiście trochę zmarzłam i oczywiście obudziłam się jako pierwsza, gdzieś koło godziny 5. Szybkie mycie na stacji benzynowej i powrót na drogę. Złapałyśmy wtedy pierwszego Niemca, jadącego ciężarówką. Zabrał nas dość spory kawałek drogi, nawet już niedaleko było do granicy z Holandią. Niestety żadna z nas nie mówiła biegle niemieckim, zatem komunikacja była słaba. Ja uczyłam się parę lat w szkole, ale praktycznie nic poza przedstawieniem się nie utkwiło mi w głowie. I pojedyncze słówka. Właśnie. Na nie zawsze trzeba uważać. Pamiętam jak kierowca zadzwonił do kogoś i powiedział coś w stylu "zabawa z dziewczynami" (po niemiecku oczywiście). Laura i Sylwia spały z tyłu, a mi oczy wyszły na wierzch i obiecałam sobie, że będę czuwać całą drogę. Było tam jednak tak ciepło, wygodnie i miło, że po paru minutach oczy zrobiły się zbyt ciężkie, by utrzymywać je dalej w pozycji otwartej. Obudził mnie tylko krzyk i kierowca wskazujący na drogę. Zrozumiałam, że tu mamy wysiąść i łapać dalej.
Do dzisiaj pamiętam tą radość jak przekroczyłyśmy granicę z Holandią. Nigdy jeszcze nie byłam tak daleko! I to na stopa! Po drodze spotkałyśmy jeszcze mnóstwo przemiłych kierowców (byłoby mi głupio, gdybym o nich nie wspomniała). Ludzie, u których spałyśmy, też przesympatyczni. Dwójka chłopaków, z którymi można było rozmawiać o muzyce, o jakiś festiwalach i w ogóle- czułam się bardzo swobodnie.
Stop po Holandii nie okazał się tak popularny.


Jednak udało dotrzeć się z Tilburga (czyli tam, gdzie nocowałyśmy) do Rotterdamu. Tam spotkałyśmy Polaków, którzy poradzili nam byśmy podróżowały pociągami, bo konduktorzy nie wlepiają mandatów, a po prostu wyrzucają na stacji za brak biletu. Tak też zrobiłyśmy. I udało się bez żadnej kontroli. Kolejnego dnia postanowiłyśmy zatem w ten sam sposób ruszyć do Amsterdamu. W tamtą stronę poszło gładko, znów żadnego kanara. Zwiedzanie nie obyło się bez odwiedzin coffe-shopa. Nie wdając się w szczegóły- było to niezwykle przyjemne doświadczenie. W idealnym humorze wracałyśmy pociągiem do domu. Nie wiem, czy zasnęłam, czy byłam z stanie zawieszenia, ale nagle ktoś stał nad nami i coś do nas mówił po holendersku. Próbowałam to ogarnąć, ale zapomniałam się, że nie mówił po polsku, więc na marne był mój 10-minutowy monolog połączony z ostrą gestykulacją. Postanowiłyśmy jednak, że udajemy, iż nie rozumiemy po angielsku. Facet się załamał, ale tak jak mówili nasi rodacy, wysadził nas po prostu na pierwszym przystanku. I tyle. Bez żadnych konsekwencji. Poczekałyśmy zatem na następny pociąg, a co jest świetne w Holandii- nieważne gdzie jedziesz, pociągi kursują praktycznie co chwila. Wsiadłyśmy i znów to samo. Konduktor. Kolejny pociąg. Robiło się coraz później i kończyły nam się kursy, a do Tilburga zostało nam z jakieś 100 km. Co tu począć. Nie pamiętam do końca jak to wyszło, ale w samym środku nocy musiałyśmy przejść cały Rotterdam. Szłyśmy na jakąś główniejszą stację chyba. Było nieziemsko zimno, byłyśmy zmęczone, głodne i śpiące. Tu znów się potwierdza fakt, że odpowiedni towarzysze to skarb. Mimo tego, że większość drogi, którą musiałyśmy pokonać, nie odzywałyśmy się do siebie, czułam ich wsparcie. Wiedziałam po prostu, że wszystko będzie dobrze. Dotarłyśmy do domku nad ranem. Po paru godzinach snu, z pełnym żołądkiem- śmiałyśmy się już z tego.
Nie zdążyłyśmy niestety zwiedzić więcej miejsc, ale Holandię odebrałam, mimo tych przygód, bardzo dobrze. Na pewno był to świetny wybór jak na pierwszego takiego stopa. Doświadczenie podróżnicze rosło! Chęć na dalsze przygody również. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz