piątek, 29 sierpnia 2014

Chorwacja 2014 r.

Ten rok jest najowocniejszy jeśli chodzi o podróże. Chyba dlatego, że już się wyczuwało koniec studiów i marzenia o ciągłym przemieszczaniu się po świecie stawały się coraz bliższe (nadal się stają). W czasie po Holandii była jeszcze Irlandia (ale nie zaliczyłam tego do podróżowania stopem, bo doleciałyśmy tam samolotem, spałyśmy u mojego brata i jak już gdzieś jechałyśmy stopem- to na dzień i noc w wygodnym łóżku, a to za duży komfort! :D ). Było jeszcze oczywiście jeżdżenie po Polsce, a głównie w góry (Szklarska Poręba).
Po bardzo udanym Sylwestrze w Szklarskiej ten rok musiał być magiczny! 
Jak zwykle miałam jakieś zaliczenie w sesji, a tu ferie zbliżały się tuż tuż. Nie udało mi się zaliczyć i szykowała się poprawa po tygodniu. Oznaczało to, że musiałabym zrezygnować z wyjazdu. Tak być nie może! Stwierdziłam, że jednak większym priorytetem okazały się dla mnie podróże i zebrałam się w sobie i napisałam maila do wykładowczyni o późniejszy termin. Pamiętam, że dość długo nie odpisywała. Dzień przed planowanym (ahh, jak ja nie nawidzę tego słowa!) wyjazdem zgodziła się, żebym przyszła na konsultacje jak wrócę. Tak! 
Tym razem jechałam z Gosią i Laurą. Chciałyśmy, aby poszło nam sprawniej, więc napisałyśmy na forum ogłoszenie, że poszukujemy jeszcze jednego towarzysza. Odezwała się dziewczyna i podzieliłyśmy się na pary. Miała dołączyć do nas przy granicy ze Słowacją, w Barwinku, więc tam musiałyśmy jechać we trójkę.
Są w Polsce miasta, w których zawsze się utknie, jeśli nie trafi się idealnego miejsca. Włocławek jest jednym z nich. Nie mam pojęcia ile tam czekałyśmy, ale bardzo, na prawdę bardzo długo. W końcu przyszło nam się rozdzielić, ale i tak Laura, która poszła łapać przed nas, zgarnęła nas samochodem, który się zatrzymał. Z wylotówki poszło już bardzo łatwo. To była jedna z najdłuższych podróży w ciągu jednego dnia. Jechałyśmy chyba z 14 godzin. Niesamowite jest to, że emocje dają taką adrenalinę i zadowolenie, że w ogóle nie czuje się tego zmęczenia. Robiło się jednak coraz później i coraz mniej samochodów na drodze. Tu znów nie do opisania jest właściwy dobór towarzyszy. Nawet jak stoisz na kompletnym zadupiu, jest ciemno, późno i żadnego samochodu na horyzoncie, oni mówią: "eee najwyżej wejdziemy gdzieś w rów i się prześpimy. Mamy wino, więc damy radę!".
Zlitowała się nad nami bardzo przesympatyczna pani Tereska i zabrała nas do siebie do domu. Odstąpiła nam łóżko. Padłyśmy jak zabite i rano ruszyłyśmy dalej.
Podzielone już w pary miałyśmy dotrzeć tego dnia do Budapesztu. Podróż była oczywiście pełna ciekawych ludzi, Serbów jadących ciężarówką i te próby w komunikacji, łapanie po ciemku na Węgrzech, wszędzie pełno mgły i na końcu ojciec z synem, którzy podwieźli nas pod sam punkt docelowy.
Nie lubię dużych miast, więc jeden dzień zwiedza w Budapeszcie w zupełności mi wystarczył. Może i jest pięknym miastem, robiącym niesamowite wrażenie, ale ja mogę to zaliczyć po prostu do miejsc, które trzeba odwiedzić w Europie i odhaczyć na liście.



Kierunek Chorwacja! 
W końcu łapałyśmy stopa do Chorwacji. Zostałyśmy we trójkę, bo dziewczyna z forum odłączyła się od nas. Myślałyśmy, że będzie nam szło ciężej, ale wcale tak nie było. Po drodze jeszcze przygoda z mandatem. Pamiętajcie, by nigdy nie łapać stopa na autostradzie na Węgrzech. Albo łapać go tak, by w razie czego szybko ewakuować się na stację. Policja była bezlitosna i wystawiła nam druczki do zapłacenia. Jednak do tej pory nie uregulowałam tego i nic się nie dzieje. Ale, ale! Gdy tak policja wypisywała nam mandaty, niedaleko nas zatrzymał się samochód, wysiadł młody facet z niego, z plecakiem i zmierzał w naszą stronę. To był jego błąd, bo też dostał przez to mandat. Okazało się jednak, że zmierza w tym samym kierunku, a tak właściwie to od pół roku podróżuje stopem po Europie (sam był z USA). Wpadliśmy na pomysł, że możemy się podzielić w pary, żeby było sprawniej. Ktoś musiał jechać z Ethanem. Padło na mnie. Wtedy uświadomiłam sobie jak słabo władam angielskim. Była to jednak świetna praktyka przebywanie z nim.
I takim to sposobem jako pierwsi dotarliśmy do wyznaczonego miejsca. Znów to niesamowite uczucie jak się przekracza granicę! Po drodze jeszcze mała przygoda ze strażą graniczną, gdyż jak się okazało nie możemy przejść pieszo przez jedno przejście, przy którym wysadził nas kierowca. Na ulicach było pusto, więc nie było sensu stać i łapać dalej. Stwierdziliśmy, że idziemy pieszo do następnego przejścia, bo jedna z pań powiedziała nam, że to z kilometr stąd. Chcieliśmy sobie skrócić drogę i z ciężkimi plecakami wspinaliśmy się po jakiś górach, skakaliśmy przez płot. Czułam się jak jakiś uchodźca. Przy granicy są taki zabezpieczenia, że i tak musieliśmy cofnąć się na główną drogę. I nagle ktoś zaczął świecić mi po oczach latarką i głośno krzyczeć. Była to jakaś kontrola graniczna. Myślałam, że będzie kolejny mandat, albo jeszcze gorzej. Wytłumaczyliśmy im jednak skąd się tu wzięliśmy i że po prostu chcemy przedostać się przez granicę. Byli bardzo mili i zaproponowali nam podwózkę. Już wtedy wiedziałam, że są tutaj bardzo życzliwi ludzie i to właściwy kraj. Jest coś takiego, że bardzo się chce być w jakimś miejscu, że ono przyciąga. Takie przeczucia nigdy mnie nie zawodzą. Potem, mimo małego ruchu, zatrzymał się Chorwat i powiedział, że zawiezie nas pod adresy, które mu podałyśmy. Widać było, że nie było mu specjalnie po drodze, ale bardzo chciał pomóc.
Dziewczyny dojechały jakąś godzinę później, ja jeszcze załapałam się na kawę u hostów Ethana i kierowca zawiózł mnie pod adres naszego noclegu.
Nie chciałyśmy zwiedzać kolejnego, dużego miasta, czyli Zagrzebia, dlatego z rana postanowiłyśmy ruszyć już nad wybrzeże, czyli do Splitu, gdzie miałyśmy kolejny nocleg. Po drodze widoki były niesamowite. Widać było góry, potem jechałyśmy nabrzeżem. I palmy! Jak to mało człowiekowi do szczęścia. Pierwszy raz jednak widziałam na żywo te egzotyczne drzewa, co potem przełożyło się na ilość zdjęć przy nich.
Split jak najbardziej godny polecenia, szczególnie jak ma się dobrego przewodnika. Nasz host studiował archeologię, więc interesował się bardzo (może nawet nazbyt) historią miast. Wiedziałyśmy o tym magicznym miejscu już prawie wszystko. Widziałyśmy zakątki i te turystyczne i te trochę mniej. Nasz punkt docelowy był trafiony w samo sedno!
Żałuję, że nie udało się dotrzeć do Dubrovnika i spędzić więcej czasu w Chorwacji. Zawsze jednak jest wymówka, by tam wrócić. Z pewnością to zrobię, bo zakochałam się w tym kraju. Na prawdę niesamowici ludzie, przepiękne widoki, wyspy do odkrycia...
Powrót był równie szczęśliwy. Najpierw złapałyśmy stopa do samego Wiednia. Udało się zatem za jednym rzutem przejechać praktycznie 3 kraje. Potem w samym środku nocy, na stacji benzynowej, zatrzymał się tir z polski i zabrali nas do ojczystego kraju.
Nieważne jak podróż jest niesamowita, ile trwa, ale zawsze jak się przekracza granicę z Polską, kręci się łezka w oku. Powroty też są fajne (chociaż w samochodach nie można już obgadywać na głos ludzi :D ).

Koniec końców, naładowana pozytywnymi emocjami, miałam motywację do dalszego studiowania i oczywiście udało mi się zaliczyć ten przedmiot. A w głowie kolejne pomysły na wyprawy...


czwartek, 28 sierpnia 2014

Majówkowa Holandia

Trudno się pisze wstecz... i to ponad 2 lata. Postaram się jednak powrócić do tych wspomnień. W końcu to pierwszy taki daleki wyjazd stopem.
Dlaczego Holandia? W sumie wyszło tak, że spojrzałam na mapę i jakoś bardzo przyciągnęło mnie właśnie to państwo. Wiedziałam o nim tylko tyle, że jest jednym z największych producentów serów, słyszałam o wiatrakach i co nie da się ukryć, że można palić legalnie zioło. To nie były jednak czynniki decydujące o wyborze tego kraju. Po prostu coś mi powiedziało, że musimy tam jechać. Piszę w liczbie mnogiej, bo jechałam tam z dwiema przyjaciółkami- Laurą i Sylwią. Idealni kompani podróży to skarb. Mi się udało takich spotkać.
Wyjazd odbył się zatem w majówkę 2012 roku. Każda z nas ustawiła sobie studia tak, by mieć 10 dni wolnego. Jechałyśmy trochę w ciemno, bo niby kumpela załatwiła nam numer do ludzi, którzy tam mieszkają, ale do ostatniej chwili przed wyjazdem nie byłyśmy tego pewne. Pamiętam, że w Polsce nie szło nam trudno, jak to w Polsce, ale jakoś wtedy Niemcy wydały mi się nieprzyjazne stopowaniu. Utknęłyśmy gdzieś w ich połowie na stacji benzynowej. Nie było jakoś specjalnie ciepło, ale bardzo ciemno, może już nawet po 23, więc po nieudanych próbach zatrzymywania samochodów, stwierdziłyśmy, że prześpimy się na parkingu, zaraz przy wyjeździe na autostradę. Wyciągnęłam gruby śpiwór, pożyczony od kolegi, i wszystkie przykryłyśmy się nim na skrawku trawy, tuż przy niemieckiej autostradzie. Celowo użyłam słowa "niemieckiej", bo jak wiadomo na tych drogach nie obowiązują ograniczenia prędkości. Mimo strasznego hałasu, spało się dość przyjemnie. Chociaż ja osobiście trochę zmarzłam i oczywiście obudziłam się jako pierwsza, gdzieś koło godziny 5. Szybkie mycie na stacji benzynowej i powrót na drogę. Złapałyśmy wtedy pierwszego Niemca, jadącego ciężarówką. Zabrał nas dość spory kawałek drogi, nawet już niedaleko było do granicy z Holandią. Niestety żadna z nas nie mówiła biegle niemieckim, zatem komunikacja była słaba. Ja uczyłam się parę lat w szkole, ale praktycznie nic poza przedstawieniem się nie utkwiło mi w głowie. I pojedyncze słówka. Właśnie. Na nie zawsze trzeba uważać. Pamiętam jak kierowca zadzwonił do kogoś i powiedział coś w stylu "zabawa z dziewczynami" (po niemiecku oczywiście). Laura i Sylwia spały z tyłu, a mi oczy wyszły na wierzch i obiecałam sobie, że będę czuwać całą drogę. Było tam jednak tak ciepło, wygodnie i miło, że po paru minutach oczy zrobiły się zbyt ciężkie, by utrzymywać je dalej w pozycji otwartej. Obudził mnie tylko krzyk i kierowca wskazujący na drogę. Zrozumiałam, że tu mamy wysiąść i łapać dalej.
Do dzisiaj pamiętam tą radość jak przekroczyłyśmy granicę z Holandią. Nigdy jeszcze nie byłam tak daleko! I to na stopa! Po drodze spotkałyśmy jeszcze mnóstwo przemiłych kierowców (byłoby mi głupio, gdybym o nich nie wspomniała). Ludzie, u których spałyśmy, też przesympatyczni. Dwójka chłopaków, z którymi można było rozmawiać o muzyce, o jakiś festiwalach i w ogóle- czułam się bardzo swobodnie.
Stop po Holandii nie okazał się tak popularny.


Jednak udało dotrzeć się z Tilburga (czyli tam, gdzie nocowałyśmy) do Rotterdamu. Tam spotkałyśmy Polaków, którzy poradzili nam byśmy podróżowały pociągami, bo konduktorzy nie wlepiają mandatów, a po prostu wyrzucają na stacji za brak biletu. Tak też zrobiłyśmy. I udało się bez żadnej kontroli. Kolejnego dnia postanowiłyśmy zatem w ten sam sposób ruszyć do Amsterdamu. W tamtą stronę poszło gładko, znów żadnego kanara. Zwiedzanie nie obyło się bez odwiedzin coffe-shopa. Nie wdając się w szczegóły- było to niezwykle przyjemne doświadczenie. W idealnym humorze wracałyśmy pociągiem do domu. Nie wiem, czy zasnęłam, czy byłam z stanie zawieszenia, ale nagle ktoś stał nad nami i coś do nas mówił po holendersku. Próbowałam to ogarnąć, ale zapomniałam się, że nie mówił po polsku, więc na marne był mój 10-minutowy monolog połączony z ostrą gestykulacją. Postanowiłyśmy jednak, że udajemy, iż nie rozumiemy po angielsku. Facet się załamał, ale tak jak mówili nasi rodacy, wysadził nas po prostu na pierwszym przystanku. I tyle. Bez żadnych konsekwencji. Poczekałyśmy zatem na następny pociąg, a co jest świetne w Holandii- nieważne gdzie jedziesz, pociągi kursują praktycznie co chwila. Wsiadłyśmy i znów to samo. Konduktor. Kolejny pociąg. Robiło się coraz później i kończyły nam się kursy, a do Tilburga zostało nam z jakieś 100 km. Co tu począć. Nie pamiętam do końca jak to wyszło, ale w samym środku nocy musiałyśmy przejść cały Rotterdam. Szłyśmy na jakąś główniejszą stację chyba. Było nieziemsko zimno, byłyśmy zmęczone, głodne i śpiące. Tu znów się potwierdza fakt, że odpowiedni towarzysze to skarb. Mimo tego, że większość drogi, którą musiałyśmy pokonać, nie odzywałyśmy się do siebie, czułam ich wsparcie. Wiedziałam po prostu, że wszystko będzie dobrze. Dotarłyśmy do domku nad ranem. Po paru godzinach snu, z pełnym żołądkiem- śmiałyśmy się już z tego.
Nie zdążyłyśmy niestety zwiedzić więcej miejsc, ale Holandię odebrałam, mimo tych przygód, bardzo dobrze. Na pewno był to świetny wybór jak na pierwszego takiego stopa. Doświadczenie podróżnicze rosło! Chęć na dalsze przygody również. :)

Jak to się zaczęło?!

Większość "podróżników" zapewne twierdzi, że od zawsze tkwiła w nich taka natura. Dosłownie urodzili się jako dzikie stworzenia żądne przygód. Czy ja należę do takich ludzi? Może po części. Jednak jako małe dziecko marzyłam o byciu gwiazdą filmową, piosenkarką, policjantem, albo supermanem (wpływ przebywania za dzieciaka w męskim towarzystwie- straszy brat i kumpel z podwórka). Miałam zawsze jednak dziwne, może nawet szalone pomysły i nie bałam się ich realizować. Pewnie to różniło mnie od pozostałych. Inni nie urzeczywistniali swoich myśli.
Potem jednak społeczeństwo, które próbowało wpajać idee "normalnego" życia, stłumiło moją prawdziwą naturę. Przez jakiś czas czułam się jakbym zapadła w głęboki sen. Najgorsze, że śniłam nieświadomie. W głowie miałam tylko szkołę, rodzinę, naukę i tak w kółko (typ wzorowego ucznia). Na szczęście mama zawsze organizowała mi i bratu wakacje. A to miesiąc w Kamionkach, a to tydzień/dwa w Łebie, jakiś wypad w góry, albo wycieczka do Niemiec/Dani (w wieku 6 lat wraz z bratem puściła nas z organizowaną, szkolną wyprawą do Legolandu i Hansaparku. To niesamowite, bo pamiętam praktycznie każdy szczegół z tamtej podróży. Z pewnością miało to jakiś wpływ na mój apetyt odkrywania świata).
W końcu obudziłam się! Nie wierzyłam nigdy w opowieści, że ktoś z dnia na dzień może tak się zmienić. Dopóki sama tego nie doświadczyłam. Teraz mogę powiedzieć, że to była jedna chwila. A może to jednak cały proces, który ostatecznie się dokonał po prostu w którymś momencie? Nie wiem.
Zawsze byłam nieśmiałą osobą. Moim głównym zmartwieniem było to, czy jak gdzieś kogoś spotkam, np. w nowym miejscu, to czy polubi mnie, czy będę miała o czym gadać. Serio, nie wiedziałam o czym mam rozmawiać z ludźmi. Siedziałam wtedy po prostu cicho i podczepiałam się do kogoś. Głupie, co?!
Los tak mnie poprowadził, że wylądowałam na kierunku praca socjalna. Jak tu pomagać innym, skoro ciężko nawiązuje się jakiekolwiek relacje? Wtedy to wszystko się zaczęło! Trafiłam w idealny czas, w idealne miejsce. Poznałam niesamowitych ludzi, którzy pozwolili mi się maksymalnie otworzyć. Co najważniejsze poznałam w końcu samą siebie!
Uwielbiam wyzwania. Uwielbiam przekraczać wszelkie granice, chociaż boję się, że niedługo przekroczę ich za dużo i wyczerpią się. Jednak śmiało mogę stwierdzić: Tak. Kocham swoje życie!
Co tu jest związanego z podróżami? Otóż przygoda ze stopem pojawiła się już przed rozpoczęciem studiów. Szukałam kogoś, kto zechciałby się podjąć tego ze mną. Znajomi, których miałam do tej pory, nie zdecydowali się na coś tak "szalonego". Poznałam jednak osobę, która zgodziła się. I tak wylądowaliśmy na woodstocku po raz pierwszy (pewnie dużo ludzi tak zaczynało). Teraz zdaję sobie sprawę, że pewnie nie byłam łatwą towarzyszką, bo wiem, że zdarzyło mi się trochę pomarudzić w drodze (ale staliśmy w Poznaniu 6 godzin, a to była dla mnie zupełna nowość). Nie ma usprawiedliwienia dla mnie... Z biegiem czasu spotykałam jednak coraz więcej ludzi w klimacie. Najpierw zwykłe wypady w góry (i te kłamstwa mamie, że jadę do koleżanki na noc :D ). Potem przemieniło się w pierwszy wypad za granicę, czyli Holandia. Apetyt rósł z upływem czasu. Powrót do domu jest ok, ale co tu robić dłużej jak już się odpowiednio najesz i wyśpisz?
Koniec mojej uproszczonej biografii, dalej postaram się już tak nie zanudzać i nie wdawać w szczegóły, bo mi samej nie chciałoby się czytać obszernych notatek. :)